Czy państwo to my, czy oni?

group[1] Wbrew pozorom, nie będzie o polityce, tylko o sposobach zwracania się do siebie nawzajem; w tej materii mamy otóż niemałe rzeczy pomieszanie. Do sporządzenia tego wpisu zainspirowała mnie zaś bezpośrednio pewna panienka z TVN24, która najpierw mówiła do widzów “widzicie państwo, że”, a potem przeszła na zwykłe, bezpośrednie “widzicie”. Lekko mnie to rąbnęło, tym bardziej, że nieco wcześniej otrzymałem na swój adres pocztowy list od całkiem nieznajomego mi przedstawiciela jakiejś firmy, zaczynający się od “Bogdanie, czy wiesz…”. No i na koniec, kiedy już zasiadałem do komputera, telewizor zaszumiał jakąś dyskusją dziennikarską, w której uczestnicy – omawiając głośną ostatnio decyzję premiera – co chwila mówili “Tusk to, Tusk tamto”…

Nie chce mi się w tym miejscu wypisywać uzasadnień, opisywać genezy zwyczajów i tak dalej. Więc tylko reguły w takich wypadkach obowiązujące – z leciutkim komentarzem, za którego pewną dosadność z góry (czyli de la montagne, jak zapewne mawiają nasi znawcy kultury francuskiej ze sfer zbliżonych do ul. Nowogrodzkiej) przepraszam. Więc, od końca; obowiązuje oto taki kod:

  1. Nigdy nie mówimy o kimś, używając tylko jego nazwiska (chyba, że świadomie chcemy człowiekowi  dokuczyć lub wyrazić negatywny doń stosunek; mówienie w ten sposób może być odczytane jako lekceważące!). Zawsze używamy także co najmniej imienia; wtedy wypowiedź ma charakter neutralny. Jeśli chcemy zaś kogoś wyróżnić – używamy tytułu, lub tytułu i imienia naraz (to jest wypowiedź najbardziej oficjalna). Dlatego u mnie zawsze spotkacie teksty takie: generał Wojciech Jaruzelski, Donald Tusk (czasami premier Tusk) i Kaczyński (z inicjałem imienia tylko wtedy, gdy nie wiadomo o którym bliźniaku mówię). Zauważmy, jaka wygodna jest ta konwencja do stopniowania stosunku autora do postaci!
    Przy okazji: rzecz działa nawet wówczas, gdy odbiorca naszego tekstu o owej konwencji nic nie wie. Wprawdzie jako naród schamieliśmy w ostatnich latach w sposób wręcz monumentalny, ale części z nas coś tam matka czy babka w dzieciństwie powiedziała. I to w podświadomości – oczywiście: inteligenta – siedzi.
  2. Nigdy, ale to nigdy, nie zwracamy się do nieznajomej osoby bez jej wyraźnej i niewymuszonej zgody po imieniu (nieznajomy – to taki facet, któremu nas nie przedstawiono, albo odwrotnie; nie jest w żadnym wypadku znajomym osoba po prostu znana publicznie, stąd okrzyki paparazzich np. do Pazury “Czarek, spójrz tutaj” to chamstwo wręcz niewyobrażalne!). Nie zwracamy się też do siebie per na przykład “panie Bogdanie” właśnie, bo to też jest dowód bardzo dużej zażyłości; na to też trzeba wyraźnej i jednoznacznej zgody zainteresowanego (z tym, że o taką zgodę wypada już poprosić – o zgodę na mówienie wprost po imieniu młodszy w stosunku do starszego nie może się zwrócić w żadnym wypadku). Każdy z nas ma na ogół jakiś zawód, należy więc mówić “panie redaktorze”, “pani dyrektor”, “mistrzu” do artysty lub twórcy. Jeśli nie mamy odpowiednich informacji (zdarza się) – zawsze jest wyjście w postaci “proszę pani”, “proszę pana”. Ten baran, który mi śle newslettery zaczynające się od “Bogdanie, czy wiesz…” nie ma więc pojęcia, że w fatalnym świetle stawia nie tylko siebie, ale i firmę, która takiego prostaka zatrudnia.
  3. Wreszcie owi państwo. Tu sprawa jest prosta: państwo to zawsze oni, nigdy wy. A więc “czy państwo widzieli?”, a nie “widzieliście państwo?”. A już z pewnością nigdy w życiu nie “widzieliście?”; ten ostatni zwrot jest dopuszczalny tylko w towarzystwie, w którym wszyscy się nie tylko znają, ale są ze sobą po imieniu, więc na przykład w grupie rówieśniczej.

Ostatnia sprawa: z niejakim zdumieniem dowiedziałem się ostatnio ze sfer zbliżonych do tzw. piarowców, że świadome łamanie przedstawionych zasad ma służyć jakoby “ocieplaniu wizerunku”; że zatem osobnik, mówiący do mnie z ekranu “wiecie państwo” czy piszący albo mówiący do mnie w banku “panie Bogdanie” stwarza mi “sytuację bliskości i zaufania”…

Otóż wyjaśniam: jeśli sytuacja bliskości i zaufania sprowadza się do tego, że danego faceta zaczynam z miejsca uważać za prowincjonalnego chama bez wychowania – to, państwo piarowcy, wasze poglądy są słuszne. Jak jeszcze debil wykrzyknie do mnie ochoczo “wow„!”, to już mamy wówczas komplet.

Reblog this post [with Zemanta]

18 myśli w temacie “Czy państwo to my, czy oni?

  1. @miskidomleka: tyż piknie. (Oczywiście mówię o ty versus Ty, czyli o różnicy jednego tyku – a nie o tekstach wklejonych w łorda).

    Polubienie

  2. Cóż, jakie tempora, takie mores – przeglądałem jakiś czas temu numery czasopisma „ABC Nowiny Codzienne” z września 1939 roku. Rzuciło mi się w oczy, że konsekwentnie używano tam określeń „p. min. Rolnictwa i R.R.”, „p. prezydent St. Starzyński”, ale „kanclerz Niemiec”, względnie „kanclerz Hitler”, „gen. Franco”, „ks. Ilkow”. Kod jeszcze bardziej skomplikowany, ale bardzo jasny i utrzymujący się nawet po wkroczeniu Niemców do Warszawy.

    Dziś mamy w tej materyi wielkie pomięszanie.

    W życiu zawodowym odnotowuję, że z jednej strony, korporacje wprowadzają nawyk zwracania się wszystkich do wszystkich po imieniu (ale w moim miejscu pracy oczywiście Pan Prezes Zarzadu jest równiejszy i nikt spośród kilku setek pracowników nie śmie go tykać). Z drugiej strony, nie przekłąda się to na kontakty z kontrahentami – wszyscy zwracają się do siebie per pan/pani.

    Natomiast w moim poprzednim miejscu pracy obowiązywała grzeczność bardziej przedwojenna, czyli każdy z każdym musiał najpierw przejść na ty. Jednak większosć pań nie potrafiła (lub nie chciała) się połapać, że to one powinny to zaproponować – i w efekcie doszło do zabawnej sytuacji, w której na piętrze mężczyźni byli między sobą po imieniu, kobiety również, ale w kontaktach męsko-damskich wszyscy byliśmy na pan/pani.

    Z kolei w życiu prywatnym wszyscy moi znajomi (pomiędzy dwudziestką a pięćdziesiątką) uważają, że absolutnie normalne jest tykanie wszystkich znajomych swoich znajomych poznanych na gruncie towarzyskim już od pierwszego zdania. Co zresztą znakomicie ułatwia zwyczaj przedstawiania się imionami (jeśli ktoś przedstawi się – lub zostanie przedstawiony – nazwiskiem, to jest jasne, że woli być na pan, ale to bardzo nieliczne przypadki). Owszem, jeśli ktoś jest wyraźnie starszy, to jemu pozostawia się wybór formy.

    Natomiast w Internecie… Na samym początku (do przełomu tysiącleci) polski Internet był domeną młodych naukowców i studentów. I przyjęło się w dyskusjach w grupach dyskusyjnych na Usenecie używać formy ty – często było to pełne wzajemnego szacunku tykanie się ludzi równych sobie. Co więcej, właśnie przejście na pan było obrazą – sygnałem, że ktoś nie umie się zachować odpowiednio, więc jest postrzegany jak równy.

    Dopiero pod koniec lat 90. pojawili się „komercyjni” użytkownicy Internetu – ludzie, którzy płacili za dostęp i w zamian oczekiwali usług. Zabawne było tłumaczenie im, że np. Usenet jest własnością prywatną – ale też niewiele było wówczas serwisów prywatnych. Do dyspozycji były albo serwery uczelniane, albo portale informacyjne, albo zagraniczne serwisy oferujace własne miejsce w sieci, jak Geocities. Więc też niewiele było miejsc, gdzie można było porozmawiać – a jeśli już, to Internet był domeną ludzi młodych. Wielką rzadkością był rozmówca powyżej czterdziestki. Więc tykanie się utrzymywało – ale wzajemnego szacunku rozmówców było jakby mniej.

    Po roku dwutysięcznym pojawiły się fora internetowe, a ok. 2004 – blogi. O ile fora internetowe przejęły z grup usenetowych tykanie się rozmówców, o tyle blogi nie zawsze. Tym bardziej, że pojawiło się wiele blogów prowadzonych przez ludzi po czterdziestce i starszych.

    I teraz w pewnych miejscach Sieci obowiązują formy przedwojenne (gdzie tykanie oznacza albo spoufalanie, albo lekceważenie), a w innych współczesne (i tam formą lekceważenia jest „panowanie”). Trudno się w tym połapać, o ile gospodarz danego miejsca nie narzuci określonego kodu.

    Ale… W historii ludzkości formy grzecznościowe pojawiały się wtedy, gdy władcy potrzebowali autorytetu, gdy poddani spadali do roli sług i niewolników. Ludzie wolni natomiast uważali się nawzajem za równych sobie i nie potrzebowali tytulatury.

    I dlatego osobiście jestem zwolennikiem tego demokratycznego kodu „usenetowego”. Taki kod obowiązywał w sieci, gdy zacząłem się udzielać, i tak mi zostało. A na formę „pan/pani” trafiam na ogół w miejscach, których gospodarze deklarują sympatie „katoendeckie” właśnie – i zwykle wycofuję się stamtąd szybko.

    Polubienie

  3. Kilkakrotnie próbowałem wkleić komentarz o całowaniu w rękę i amerykańskim imperializmie obyczajowym. Nie wiem czemu nie pojawia się on. Jeśli trafił do spamu, uprzejmie proszę o wyciągnięcie jednego egzemplarza (prób było około 5)

    Polubienie

  4. Jeśli wiem, że „pipek16” to prof. dr hab. Jan Kowalski (bo na przykład sam się na swoim lub czyimś blogu przedstawił), to zawsze napiszę „panie profesorze”, jeśli go fizycznie nie znam osobiście i nie jestem z nim w zażyłości. Jeśli tego nie wiem – wybiorę oczywiście „tykanie”; zakładam przez domniemanie, że używając tylko ksywki człowiek się na to zgadza. I jeszcze jedna uwaga: nawet jeśli blisko znam osobę bardzo ważną (na przykład premiera, wielkiego twórcę itp.) i jestem po imieniu, to publicznie tego nie ujawnię, ponieważ mogłoby to być mu nie na rękę, a mnie można by posądzić o puszenie się. Ujawniamy zażyłość bez problemów tylko z bliskimi kumplami, w zasadzie.

    Polubienie

  5. sposób witania kobiet (w Polsce – powszechne całowanie rąk;

    Myślę, że ten obyczaj w Polsce szybko zanika, a już na pewno nie jest powszechny. W sumie dobrze.

    Nie ulega kwestii, że kulturę amerykańską cechuje pewna dynamika, którą można byłoby nawet nazwać imperializmem obyczajowym. Oni po prostu nie dopuszczają do siebie myśli, że gdzieś w cywilizowanym świecie miałoby być inaczej, niż u nich; powiedzmy sobie szczerze, że są dość kiepsko w tym względzie wykształceni.

    Zaryzykowałbym twierdzenie, że silniejszy od tego imperializmu jest serwilizm innych kultur, zasysanie i przejmowanie wzorców z USA. W obyczajach (per ty, zdrabnianie imion w sytuacjach oficjalnych – czego nie znoszę), jak i w języku („regularne” jeansy w polskich sklepach – ma miłość FSM, po polsku regularny to periodyczny o stałej częstotliwości!)

    Polubienie

Możliwość komentowania jest wyłączona.