NOWE OBLICZE SIECI?
Bogdan Miś
Na naszych oczach – i z naszym udziałem – rodzi się Internet Drugiej Generacji. Współdzielenie zasobów, łatwy dostęp do informacji, bardzo rozbudowane i demokratyczne reguły współtworzenia i komentowania – to jego podstawowe wyróżniki.
Od kilkunastu miesięcy – gdy chodzi o świat, i od kilku w Polsce – w kręgach ludzi, związanych profesjonalnie z Internetem trwa dyskusja nad nowym jakoby obliczem i nową jakością globalnej Sieci; coraz głośniej mówi się wręcz o zasadniczej zmianie jakościowej, określanej trafiającym do wyobraźni terminem „Web 2.0”. Niektórzy uważają, że to kolejny chwyt marketingowy mający wesprzeć współczesny e-biznes i zniwelować skutki słynnej „klęski dotcomów” sprzed kilku lat; pogląd taki jest uzasadniony tym, że wielu projektantów witryn proponuje swoim klientom stworzenie witryny „w stylu Web 2.0” – za większe pieniądze, oczywiście…
Inni dostrzegają istotność nowych trendów, mówiąc z przekonaniem o autentycznym przełomie.
Wszystko zaczęło się w gruncie rzeczy przed dziesięcioma laty od spotkania twórców bijącej dziś wszelkie rekordy powodzenia wyszukiwarki internetowej Google (www.google.com) . Dwaj młodzi ludzie – Larry Page, wówczas 24-latek, i rok odeń młodszy Sergey Brin – nie wyobrażali sobie zapewne, że zbudują niebawem prawdziwe imperium i w ciągu paru lat staną się miliarderami; może zresztą i myśleli o takiej karierze, ale z pewnością nie o tym, że za chwilę rozpętają w Sieci prawdziwą rewolucję. Jak było, tak było – w każdym razie dwaj studenci wyraźnie przypadli sobie do gustu i z łatwością znaleźli wspólny język. W wyniku tego w 1998 r. powstał Google – i z miejsca zdobył sobie niebywałą, a najzupełniej zasłużoną popularność.
W odróżnieniu od dotychczasowych wyszukiwarek i katalogów internetowych, takich jak będące wówczas u szczytu potęgi słynne Yahoo, Lycos czy Altavista, wyszukiwarka Page’a i Brina zastosowała zupełnie nowy sposób szeregowania przedstawianych internautom wyników poszukiwań. Jest to zaś sprawa niebywale istotna: jak wykazują badania socjologów i psychologów, poszukujący informacji ludzie – mając do wyboru tysiące, czy nawet setki tysięcy możliwości – ograniczają się do sprawdzenia tylko tych kilku czy kilkunastu, pokazanych przez komputer jako pierwsze. Co ma decydować o wskazaniu? Jeśli przyjąć na przykład porządek alfabetyczny tytułów witryn, zawierających pożądaną wiedzę – można przecież spowodować poważny błąd!
Dwaj młodzi informatycy postanowili po prostu… zaufać internautom. Doszli – z grubsza mówiąc – do wniosku, że to ta witryna internetowa, która cieszy się największą liczbą odwiedzin, jest najwartościowsza. W związku z tym opracowany przez nich algorytm ustawia wyniki poszukiwań w ten sposób, że na samym początku listy znajdzie się adres tej witryny, w której występuje poszukiwana fraza lub słowo, ale też do której jednocześnie odwołuje się największa liczba innych witryn. To „demokratyczne” podejście okazało się niebywale płodne i w ciągu paru lat Google stało się prawdziwą potęgą; prawdę mówiąc, zdominowało dziś rynek wyszukiwarek całkowicie.
Niektórzy twierdzą, że właśnie wraz z tym pomysłem narodził się nowy paradygmat Internetu. Polega on głównie – najogólniej mówiąc – na zaufaniu dla zbiorowej mądrości ludzkiej, na czymś, co ostatnio określono trudno przetłumaczalnym na nasz język terminem – internauci i informatycy uwielbiają stosowanie nowych nazw – „social networking”, zaczerpniętym zresztą z socjologii i psychologii społecznej, gdzie termin ten był używany na długo przed epoką komputerów. Oznacza to coś jakby „wspólne sieciowanie”, czy „uspołecznienie Internetu”, a może „podtrzymywanie relacji”?
Weźmy taki – coraz popularniejszy – serwis internetowy, jak słynne del.icio.us (http://del.icio.us) („delikates”, „smakołyk”). Jest to w istocie konstruowany nieustannie i uaktualniany na bieżąco przez internautów gigantyczny katalog witryn sieciowych, już dziś znacznie ważniejszy niż katalogi słynnego Yahoo. Każdy może do niego wpisać adresy tych witryn, które uważa za godne zainteresowania; może więc potraktować del.icio.us jako nadzwyczaj wygodny podręczny notes, bowiem po przyłączeniu się do tego serwisu (a dziś, w dobie stałej szerokopasmowej łączności z Siecią, jest to banalnie proste) będzie miał do niego bezpośredni dostęp z każdego komputera na świecie. Ale dokonując swego wyboru, przy okazji oznacza każdy z wpisywanych adresów tak zwanymi „tagami”, czyli – mówiąc językiem nieco staroświeckim – przypisuje im pewne słowa kluczowe. I jego wybór, i owe słowa kluczowe, stają się ogólnodostępnym dobrem wspólnym; w ten zaś sposób każdy internauta wpisując w odpowiednim miejscu serwisu słowo, powiedzmy, „Poland” – uzyska szeroki dostęp do tych witryn tak otagowanych, które inni uznali za godne uwagi… I to, że ci anonimowi „inni” dokonali uprzednio takiego właśnie wyboru, staje się bezcenną wskazówką. Ten wybór podpowie mu, że jakaś tam witryna polskich nacjonalistów czy faszystów – to śmieć, zaś Polska.com jest godna uwagi; podpowie w ten sposób, że tej pierwszej… w ogóle nie wskaże, tagowanie jest bowiem wyłącznie wskazaniem pozytywnym.
Wybór indywidualny zyskuje zatem zupełnie nowy walor. Tagowanie staje się wartościowaniem, swoistym głosowaniem. Owo tagowanie obok uspołecznienia Sieci – to kolejna cecha wyznaczająca nową generację w Internecie, kolejny atrybut pojęcia Web 2.0. Nawiasem mówiąc, rewolucyjny system poczty elektronicznej GMail (także jedno z przedsięwzięć firmy Google…), który jako pierwszy w dziejach udostępnił bezpłatnie użytkownikom niewiarygodną – dwugigabitową z górą – pojemność skrzynki pocztowej, zmuszając inne serwisy pocztowe do zrobienia tego samego lub bankructwa, opiera się też na tagowaniu: zamiast dzielenia nadchodzącej korespondencji na różne katalogi, przechowuje się ją w jednym miejscu, przypisując tylko każdemu nadchodzącemu listowi dowolnie wybrane słowa kluczowe. Cała zabawa polega na tym, że dla użytkownika widoczne są tylko listy odpowiednio oznaczone, albo będące wynikiem specjalnego wyszukiwania. Można więc powiedzieć, że GMail jest klasycznym rozwiązaniem poczty z zastosowaniem paradygmatu Web 2.0.
W „nowej Sieci” nie ma już ostrego podziału na dostawców informacji i jej konsumentów – pisze jeden z dyskutujących o tym podejściu internautów – użytkownicy sami są w stanie dodać wartość do istniejących informacji. Doskonałym przykładem zastosowania tego mechanizmu – pisze on dalej – jest serwis flickr.com (…) użytkownicy mogą wyszukiwać zdjęcia, a tagi mają im w tym pomagać. Im więcej użytkowników otaguje dany obraz jako „słoń w składzie porcelany”, tym większe prawdopodobieństwo, że słoń na tym zdjęciu jest. Żadnych zaawansowanych mechanizmów analizujących zawartość fotki, żadnego zespołu redaktorów dodających tagi — cała władza w ręce ludu. I to działa! Specjaliści od marketingu określają ten trend mianem user empowerment lub consumer empowerment — a po naszemu „władza w ręce ludu” .
Warto też zapamiętać kolejny nowy termin: folksonomia (w odróżnieniu od dobrze znanego terminu taksonomia, oznaczającego ustalony przez ekspertów zespół reguł tworzenia, opisu i nazewnictwa jednostek systematycznych, czyli taksonów, oraz hierarchicznej ich klasyfikacji). Oznacza on właśnie opisany wyżej mechanizm tagowania i korzystanie z niego.
Niektórzy uważają wszystkie te nowe nazwy za zbędny żargon, wskazując choćby na istniejące w polszczyźnie pojęcia „głosowania” czy „uspołeczniania informacji”; doświadczenie wykazuje jednak, że nowe słowa przyjmują się – zwłaszcza wśród ludzi młodych – niezwykle szybko. Jeśli więc chcemy zachować jakiś wspólny język i łączność międzypokoleniową, to chyba nie mamy wyboru – musimy się tego wszystkiego nauczyć… Ale to tylko tak na marginesie, BTW (By The Way), jak przyjęło się pisać w sieciowych rozmówkach.
Niezwykle ciekawy artykuł wybitnego znawcy Sieci Tima O’Reilly’ego „What Is Web 2.0”, opublikowany w jego witrynie we wrześniu ubiegłego roku, zawiera bardzo pouczające zestawienie witryn i serwisów sieciowych pierwszej i drugiej generacji, stanowiąc swoiste wyjaśnienie przez przykłady pojęcia Web 2.0. I tak, jak powiada O’Reilly, do pierwszej generacji Internetu, do Web 1.0, należy statyczna, dostojna i centralnie redagowana Britannica Online (www.britannica.com) , zaś do drugiej – wspólnie tworzona przez internautów Wikipedia (en.wikipedia.org lub po polsku pl.wikipedia.org – POLITYKA 2/2005). Do pierwszej – tradycyjny serwis reklamowy DoubleClick (www.doubleclick.com/us ), do drugiej – uwzględniający kontekst witryn mechanizm Google AdSense (www.google.com/adsense ). Do pierwszej – witryna mp3.com (http://www.mp3.com/) , z której można po prostu ściągnąć jakiś wybrany utwór muzyczny – do drugiej słynny Napster (www.napster.com) , który niby umożliwia dokładnie to samo, ale korzysta z współdzielonych zasobów internautów, a nie ze z góry przygotowanej przez specjalistów składnicy. Web 1.0 to zatem wszystkie statyczne osobiste (albo firmowe) witryny internetowe – Web 2.0 to, przeciwnie, dynamiczne blogi, umożliwiające dyskusję, komentowanie i interakcję. Web 1.0 to dawne systemy CMS (Content Management System) do zarządzania witryną przez wyłącznie upoważnionych administratorów, Web 2.0 to mechanizm wiki, umożliwiający dowolną ingerencję w treść witryny każdemu, kto ma na to ochotę.
Współdzielenie zasobów, prostota i dostępność informacji, bardzo rozbudowane i demokratyczne (niektórzy mówią w związku z tym nieco żartobliwie o pojęciu… demokracji 2.0!) reguły współtworzenia i komentowania – oto podstawowe, jak się wydaje, wyróżniki Drugiej Generacji Internetu. Rzecz jednak nie tylko w tym.
?atwo dostrzec – ale trzeba na to mieć „swoje lata” i pewne doświadczenie historyczne w korzystaniu z komputera – że w ogóle używanie tej cudownej maszyny w sposób zasadniczy zmieniło charakter od momentu jej wstępnego upowszechnienia gdzieś tak w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. O ile więc niegdyś mieliśmy w komputerze zarówno narzędzia do pracy (oprogramowanie), jak i dane – bądź to w postaci osobiście „wyścibolonej” jakiejś bazy, bądź w postaci zasobów nabytych, ale zlokalizowanych w pamięci tej konkretnej maszyny, o tyle potem najpierw nam „uciekły” do Internetu owe dane, dziś zaś coraz częściej niepotrzebne stają się również programy. Chcąc pracować grupowo skorzystamy z jakiegoś – nawet niezbyt wiadomo gdzie w Sieci zlokalizowanego – serwisu Officezilla (www.officezilla.com ), chcąc napisać (i współredagować) tekst sięgniemy do serwisu Writely (www.writely.com ), chcąc pokazać komuś nasze fotografie sięgniemy do Flickra… I przy tym wszystko to jest w jakiś sposób tworzone i konserwowane wspólnie. Komputer staje się powoli tylko elektronicznym narzędziem, wspaniale zorganizowaną kupą jakichś układów scalonych i innych drutów – a zasoby informacyjne i narzędzia do ich przetwarzania (programy) – dobrem i produktem kolektywnym. Sama maszyna – to był zatem Komputer 1.0. Pierwszy etap używania Sieci stworzył Komputer 2.0; i w tym sensie dzisiejszy Web 2.0 jest po prostu Komputerem 3.0.
Niewątpliwie: na naszych oczach i z naszym udziałem powstaje w Internecie nowa jakość, chyba zresztą mająca znaczenie ogólnocywilizacyjne. I wydaje się, że to w historii wielka rzadkość, także charakteryzująca nasz wiek XXI: kopernikańska, newtonowska czy nawet einsteinowska zmiana paradygmatu dokonała się bowiem jakby poza masową świadomością; zorientowaliśmy się w znaczeniu tych przemian długo po ich dokonaniu. A tu – inaczej…