Integralna teoria wszystkiego, czyli wielkie nic


Bogdan Miś

Integralna teoria wszystkiego, czyli wielkie nic

Wielki mam kłopot ze zrecenzowaniem tej książki1. Autor, amerykański filozof Ken Earl Wilber Jr,  jest osobą szeroko znaną, o czym świadczy fakt umieszczenia jego obszernych biogramów aż w dziewięciu różnojęzycznych edycjach słynnej Wikipedii; jest też Wilber jednym z nielicznych filozofów, którym wydano za życia dzieła zebrane. 

Na początek zatem kilka bliższych informacji o nim.  Urodził się w 1949 roku w Oklahoma City w USA.  Studia rozpoczął w 1967 roku w dość znanym Duke University na wydziale medycznym. Wkrótce – jak piszą jego biografowie – przeżył kryzys intelektualny, który zaowocował przerwaniem nauki na rok; powrócił do niej na University of Nebrasca, gdzie zdobył podwójny bakalaureat (odpowiednik naszego licencjatu) z chemii i biologii. Tu także uzyskał – co było sporym wyróżnieniem – uprawnienie do dalszych studiów; nie skorzystał z niego jednakże, bowiem już wtedy pochłonęły go własne przemyślenia; z pewnych względów (o których niżej) waham się przed użyciem słów „prace badawcze”; właściwszy byłby termin „mistycyzm”. W roku 1973, jako 23-latek, napisał swą pierwszą książkę The Spectrum of Consciousness; z jej wydaniem miał spore kłopoty, bowiem maszynopis odrzuciło początkowo ponad dwudziestu wydawców.  Dziś jest autorem około 30 wydanych dzieł, tłumaczonych na wiele języków. Wilber sam mówi o sobie, że ma magisterium z biochemii i doktorat z biofizyki (tak podaje najobszerniejszy poświecony mu artykuł z angielskojęzycznej Wikipedii), nie zdołałem jednak ustalić tematów jego dysertacji ani nazwisk promotorów. Jest wyznawcą buddyzmu, co znajduje silne odbicie w jego publikacjach. Obecnie mieszka w Denver; utrzymuje się z honorariów za swoje książki, a warto wiedzieć, że – niezależnie od formalnego wykształcenia – Wilber jest dziś ponoć najczęściej tłumaczonym na języki obce uczonym amerykańskim. Jest też twórcą niezależnego think-tanku (zespołu badawczego) o nazwie Integral Institute.

Tyle o samym autorze; sądzę, że Czytelnik tego tekstu bez trudu dostrzeże w nim pewien mój dystans do gwiazdy amerykańskiej filozofii. Pora zatem przejść do drugiej strony medalu; czynię to z niejakim lękiem, bowiem oto ja, szeregowy i nieutytułowany dziennikarz naukowy, zamierzam o Wilberze – osobie o światowej w końcu popularności – mówić krytycznie.

Już sam tytuł recenzowanego dzieła budzi poważne wątpliwości i musi zapalić w mózgu świadomego Czytelnika ostrzegawcze czerwone światełko. Integralna teoria wszystkiego… Hm. Brzmi ambitnie, trzeba powiedzieć. Ale – jeśli to nie jest żart – nie może to mieć nic wspólnego z nauką, przynajmniej w moim rozumieniu słowa „nauka”.  Musi dotyczyć albo pseudonauki, albo jakiejś religii; tylko bowiem one ośmielają się pretendować do tak ogólnego spojrzenia na rzeczywistość.

Wczytanie się w przemyślenia Wilbera potwierdza, niestety, zasadność owego sygnału ostrzegawczego. Poczynając od niefrasobliwości i dość wyraźnego niezrozumienia, z jakimi powołuje się na wyraźnie za trudne dla niego teorie fizyczne, od teorii względności i mechaniki kwantowej do pewnej – szalenie ważnej, ale dość szczególnej – teorii strun, kończąc zaś na irytującym stosowaniu przez Wilbera w zupełnie nowych i własnych znaczeniach ugruntowanych już pojęć naukowych, takich jak choćby „mem”, wszystko w tej książce od samego początku budziło moją irytację. Zapowiedź zaś połączenia w jednolitej teorii zjawisk z zakresu przyrody, biznesu, polityki i duchowości – wzbudziło wręcz wściekłość. Pomijając już mój tak skrajny materializm, że samo użycie słowa „duchowość” w kontekście naukowym budzi we mnie sprzeciw – owo łączenie ognia z wodą jest dla racjonalisty dyskwalifikujące.

Nie będę się wdawał w dyskusję z poszczególnymi tezami i stwierdzeniami Wilbera; nie chcę zanudzać Czytelnika szczegółami technicznymi. Powiem tylko, że – cytując pewną arcyzłośliwą recenzję jednej z rozpraw doktorskich – dzieło jego zawiera wyniki nowe i ciekawe; z tym, że te ciekawe nie są nowe, te nowe zaś – nie są ciekawe, jeśli w ogóle prawdziwe.

W moim głębokim przekonaniu Wilber ma – przy zupełnie niewątpliwym przeroście ego – głębokie braki erudycyjne, zwłaszcza w dziedzinie nauk ścisłych, i sam sobie z tego nie zdaje sprawy. Należy wyraźnie do tego gatunku „myślicieli”, którzy po przeczytaniu wstępu do jakiejś teorii nie tylko sądzą, że wszystko już z niej zrozumieli, ale też natychmiast przystępują ochoczo do krytyki, lub – gorzej – do konstruowania uogólnień.  Tego typu ludziom spodoba się jakieś słowo – jak „mem” właśnie, albo „holon” – i natychmiast zaczynają go używać; może dlatego, że ładnie brzmi, a może po to, by zaepatować Czytelnika erudycją. Najgorzej zaś, gdy z takich dopiero co przeczytanych wstępów chcą skonstruować jakąś teorię integrującą…

Nie mogę się oprzeć chęci przytoczenia tu pewnej pouczającej anegdoty. Gdy na dworze carycy Katarzyny bawił znany wolnomyśliciel i encyklopedysta Diderot (słynący z panicznego lęku przed matematyką, której w ząb nie pojmował), gospodyni – chcąc wprowadzić go w zakłopotanie – nakazała innemu swemu gościowi, wielkiemu matematykowi Eulerowi, przeprowadzić w obecności Francuza dowód istnienia Boga. Niewiele myśląc, matematyk powiedział „a plus b równa się c, przeto Bóg istnieje; co pan na to?”. Diderot ponoć natychmiast wyszedł z pokoju…

Wydaje mi się, że Wilber mówi nam w swojej książce właśnie coś takiego „mem plus holon integruje uniwersum, więc mam oto teorię, łączącą duchowe z materialnym” i oczekuje, że wyjdziemy z pokoju, złamani potęgą jego umysłu. 

Kto wyjdzie, ten wyjdzie; ja nie mam zamiaru i odpowiadam stwierdzeniem, że król jest nagi: moim zdaniem, przemyślenia amerykańskiego autora to najczystszy mistyczno-materialistyczny (jakkolwiek zabawne jest połączenie tych terminów) bełkot. Nie powiem, dość zręcznie skonstruowany: nie brak w teoriach Wilbera spostrzeżeń oczywistych, których wplecenie  w tok wywodu uprawdopodobnia jego rozumowania; nie brak też inaczej nazwanych i „przeformatowanych” teorii (coś mi na przykład przypomina opisywana przez niego jako zupełna nowość teoria rozwoju spiralnego – czy ja się aby nie uczyłem czegoś takiego w ramach uniwersyteckiego kursu materializmu dialektycznego?); słowem – więcej w tym wszystkim „okołonaukowego pi-aru” niż czegokolwiek innego. Jest ów pi-ar wysoce skuteczny, nabierają się bowiem nań wydawcy i czytelnicy na całym świecie, ale świadczy tylko o jednym: że faktycznie, jak mówią specjaliści od reklamy, sprzedać dziś można wszystko. Potrzebny jest tylko albo genialny pomysł na promocję, albo odpowiedni budżet.

Jednym słowem – uważam, że PT redakcja „Forum” naraziła mnie na zbędny wydatek 29,90 PLN, tyle bowiem kosztuje dzieło Wilbera.  I na wielce szkodliwe dla starszego pana skoki ciśnienia z irytacji.

Zastanawiam się:  jaka jest przyczyna popularności tego typu „przemyśleń”?

Odpowiedź może być tylko jedna: świat głupieje. Jesteśmy – jako zbiorowość – coraz gorzej wykształceni; i to mimo wzrostu liczby ludzi z różnymi licencjatami, bakalaureatami i innymi uproszczonymi maturami po amnestii. Po prostu te tytuły i godności coraz mniej znaczą, wkrótce zaś będą zupełnym śmieciem. Jednocześnie nauczono nas – znowu jako zbiorowość –  że należy traktować z szacunkiem i powagą tych, którzy swą wiedzą wybiegają ponad przeciętność; nieszczęście zaś polega na tym, że nie umiemy odróżnić tej ponadprzeciętności inaczej, jak po słowach. I dlatego tak łatwo dać się oszukać.

Gdy zaś dodamy do tego dość naturalną u przeciętnego człowieka potrzebę transcendencji i odwoływania się do nadnaturalnych – a więc niewymagających trudnego i kłopotliwego odwoływania się ani do rozumu, ani do wiedzy – objaśnień rzeczywistości, kariery ludzi takich jak Wilber czy Daeniken staną się zrozumiałe i oczywiste.

26 myśli w temacie “Integralna teoria wszystkiego, czyli wielkie nic

  1. Już sam początek „recenzji” dzieła budzi poważne wątpliwości i musi zapalić w mózgu świadomego Czytelnika ostrzegawcze czerwone światełko, bowiem uderza nas rosnąca bańka ego dziennikarza grafomana, które nie potrafi strawić sukcesu autora oraz zdaje sobie sprawę, że intelektualnie nigdy nie będzie w stanie zagrać z nim w tej samej lidze. Jedna z tych szkodliwych, sączących jad nienawiści, może z powodu własnego życiowego niespełnienia. Recenzji dla własnego zdrowia nie zdołałem przeczytać do końca, natomiast książka Wilbera już niebawem znajdzie się u mnie na półce.

    Bon appétit

    Polubienie

  2. Ciekawe, ze autor takiej recenzji mieni się obserwatorem świata i pomimo, że nie pojmuje źródeł sukcesu Wilbera, nie ma w sobie refleksji na temat własnego widzenia świata. A może istnieje jakieś prawdopodobieństwo, ze to autorowi brakuje warsztatu/narzędzi/percepcji aby zmieścić w swym paradygmacie twórczość Wilbera?
    Na szczęście dla ludzkości Wilber nie odniesie się do tej recenzji.

    Polubienie

  3. Zgadzam się z autorem tej recenzji. Jako przedstawiciel nauk ścisłych, a konkretnie matematyk, mam problemy z osobami używającymi pojęć z matematyki, fizyki, czy też chemii w swoich wywodach, przeinaczając ich rzeczywiste znaczenie. W ten sposób podbudowują swoje teorie bardzo złożonym aparatem pojęciowym, co wygląda bardzo poważnie i naukowo. Gdy przedstawiciele nauki zarzucają im niewłaściwie zastosowanie naukowych pojęć, bronią się, że nie wszystko można zmatematyzować i zracjonalizować. W ten sposób mamy do czynienia z guru, który przybiera szaty naukowca. Albo jesteśmy guru, szukamy wyznawców i swoje teorie opieramy na wierze, albo jesteśmy naukowcem, teorie muszą być poddane ścisłemu rygorowi, słowa muszą znaczyć, to co naprawdę znaczą i jesteśmy przygotowani na merytoryczną dyskusję i uzupełnianie ewentualnych luk w rozumowaniu, które inni nam wytkną i usuwaniu sprzeczności, jeśli takowe się w teorii znajdą. Ken Wilber w takie drobiazgi się nie bawi i dlatego słusznie jest krytykowany.Przy okazji czytając jego dzieło przypomniała mi się świetna książka Alana Sokala i Jeana Bricmonta: „Modne bzdury. …”.

    Polubienie

  4. Moi Mili,

    Zeby rozumieć poglądy innych trzeba być na podobnym rozwoju własnej świadomości, mierzonej zrozumieniem gdzie moje „ja” aktualnie „jest”. Ludzie są na różnych „etapach” czy poziomach świadomości i. Inaczej postrzega i rozumie świat dziecko, inaczej nastolatek , inaczej postrzegają to samo ludzie ze wschodu a inaczej z zachodu czy południa czy północy i oczywiście inne postrzeganie jest w czasie.
    Tylko CI ludzie którzy są na podobnym poziomie świadomości mogą próbować się zrozumieć. Inaczej nic z tego nie bedzie.
    Mam wrażenie iz tak właśnie było z recenzja p.Misia.

    Ludzki umysł jest bowiem w znacznie większym stopniu „programowalny” wychowaniem, normami społecznymi, środowiskiem , szkołą , religią , polityka codziennie reklama ale rowniez nauką, której teorie powtarza sie i przyjmuje jako pewne . Ileż to razy już zmieniano podręczniki fizyki . Teorie Newtona działały stulecia i miały rzesze wyznawców powołujących się na racjonalizm. Kolejni „wprogramowali” sie w teorie Einstaina które podobnie jak Newtona działąją tylko w pewnym zakresie nie wspominając iz nie potrafią łączyć elektromagnetyzmu oddziaływaniami jądrowymi czy grawitacją o naturze której praktycznie nic nie wiemy.
    Wreszcie wszystko wskazuje na to iż cała materia widzialna „materialna” to tylko kawalek czegoś większego .

    Zgadzam sie z „Czytelnikiem”, iż metafizycznych teorii ale również religii, filozofii czy etyki nie da sie oceniać w kategorii matematycznej czy racjonalnej w powszechnym tego rozumieniu, wszystkie bowiem opierają się na założeniach a priori bez możliwości w pełni „prawdziwej” oceny – choćby z ograniczenia posiadanych zmysłów czy też zdolności przetwarzania informacji. Religii , filozofii , duchowości czy metafizyki nie da się moim zdaniem opisać metodą matematyczną co nie znaczy iz duchowość nie istnieje.

    Ludzie pokroju Wilbera wskazują na takie możliwości , inne możliwości . Czy są one prawdzie czy nie tego nie wiem ale nie odrzucam ich tylko dlatego tylko dlatego ze nie reprezentują poglądów szkoły fizyczno-racjonalnej.

    Polubienie

  5. Mierzenie tej teorii kategoriami naukowymi jest bledem, bo nie jest to teoria naukowa w ścisłym sensie. Jest to cos w rodzaju metafizyki neoklasycznej – czyli nawiązującej do jakiejś części metafizyki klasycznej + próba przemyślenia jej na nowo w relacji do dzisiejszego stanu wiedzy; celem metafizyki jest sformułowanie najogolniejszych kategorii służących zrozumieniu rzeczywistości w różnych jej wymiarach i określenie związków miedzy nimi; istotą tej dziedziny jest analogiczne stosowanie tych samych kategorii w różnych dziedzinach. Nie jest to „rozumienie” ilościowe a jakościowe, tzn. czysto pojęciowe. Każdy używa jakiejś metafizyki, nawet jak nie jest tego świadomy: Racjonalista który głosi tezy: ze wszystko jest racjonalne , albo wszystko podlega matematyzacji, albo ze wszystko ma swoja przyczynę, albo ze wszystko ma jakies wlasciwosci, albo ze wszystkie właściwości są redukowalne bo wielkości fizycznych – glosi tezy metafizyczne; które są jego założeniami często bezrefleksyjnie przyjmowanymi. Istota metafizycznej teorii jest poddanie tego typu zalozen refleksji teoretycznej, ich uporządkowanie, usystematyzowanie. Jest to metafizyka – nie jest to nauka nie jest to religia. Jej celem jest ogolna zrozumialosc, nie przewidywalność zjawisk na podstawie praw przyrody. Metafizyka może również być albo dobra albo przeciętna, czy zła. Nie wiem jaka jest metafizyka Wilbera, bo nie znam jej za dobrze. Ale wiem ze ta recenzja byla pseudonaukowa, bo dobra naukowa recenzja musi użyć kryteriów ewaluacji adekwatnych do przedmiotu oceny. Recenzja zawierała wiele osobistych, światopoglądowych wtretow , które sprowadzają się do wnioskowania: Jest coraz więcej ludzi którzy myślą o świecie inaczej niż ja, ja mysle słusznie, a wiec jest coraz więcej głupoty w świecie; niewiele rzeczowych analiz adekwatnych do przedmiotu badania.

    Oczywiście fani Wilbera którzy traktują jego teorie jak wiedze naukowa w sensie scislym, popełniają blad.

    Polubienie

Dodaj komentarz