Matematyka, Bóg i moja prywatność

Ostatni mój wpis w tym miejscu – dotyczący genialnego animowanego filmu, pokazującego związki matematyki z Przyrodą we wspaniałym artystycznym skrócie  – wywołał u jednego z komentatorów pewne skojarzenie, które (jak to bywa) rozwinęło się w krótką wymianę zdań. Owa wymiana zdań wydaje mi się przy całej swej zwięzłości zaczątkiem dyskusji daleko ważniejszej; niniejszym zatem pozwalam sobie ją w tym miejscu z pełną premedytacją i świadomością, że mogę uwolnić demony – rozpętać. Wspomniane skojarzenie mianowicie dotyczyło Boga, który – zdaniem mojego komentatora – jest praprzyczyną, czy też stwórcą naszego świata, w domyśle zaś wszelkich rządzących nim praw, w tym zapewne i matematyki.

Zareagowałem na ten z pozoru niewinny komentarz lekko kąśliwie – pytaniem co ma jakiś Bóg wspólnego z liczbami Fibonacciego (których dotyczy wspomniany film; kąśliwość dotyczy oczywiście celowego użycia słowa jakiś). Na to inny komentator zwrócił mi uwagę, że ja wcale nie muszę widzieć tego związku, wierzący zaś – mogą.

Odpowiadam: oczywiście, że mogą. Mają pełne prawo tak myśleć. Podobnie jak ja mam pełne prawo być zdeklarowanym ateistą. Natomiast nie zachwyca mnie to, że tamci uzurpują sobie prawo do publicznego głoszenia swoich poglądów tonem autorytarnym i nie dopuszczającym prawdziwości innego oglądu spraw. Gdyby mój korespondent napisał moim zdaniem, to wszystko jest dziełem Boga – byłoby absolutnie w porządku. I, oczywiście, nie spowodowałoby z mojej strony w ogóle żadnej reakcji, nie mówiąc już o kąśliwości. Ludzie o jego poglądach jednakowoż uważają za swój obowiązek (religijny, zapewne) Głoszenie Prawdy i Nawracanie Niewiernych, chcą oni tego, czy też nie; a na to już zgody nie ma. Wierz sobie, kolego, w co ci się podoba – w katolickiego, żydowskiego, muzułmańskiego czy też protestanckiego Boga, w Zielone Mzimu czy Dwa Pasztety; co tam chcesz. Nic mnie to nie obchodzi, twój wybór.  Ale rób to u siebie w domu i nie usiłuj nikogo, a już mnie szczególnie, do swej wiary przekonać, bo dostaniesz w nos; nie dosłownie naturalnie, ale dostaniesz. Wiedzą coś o tym różni uliczni “ewangeliści” usiłujący mi czasami wtykać jakąś religijną politgramotę: potrafię być mocno przykry i rozedrzeć mordę bardzo brutalnie.

Tu dotykamy sprawy szerszej i wywołującej nieporozumienia. W Europie toczy się otóż – na przykład – walka z tzw. agresywnością Islamu. Różni ludzie protestują przeciwko burkom, minaretom w środku miast i tak dalej, motywując to najczęściej tym, że Islam – a w każdym razie niektóre jego odłamy – to religia agresywna i przede wszystkim “nieeuropejska”. Bo Europa ma “korzenie chrześcijańskie”.

Jest to w dużej mierze nieporozumienie. Poprawny wniosek – protest przeciwko tym zachowaniom, tj. ulicznym modłom pięć razy dziennie, brodom męskim, damskim dżelabijom, narzucaniem “niewiernym” swego światopoglądu  – motywowany jest najzupełniej fałszywie. Chcą wyznawcy Islamu tego wszystkiego – niech to mają; jest demokracja i zabronić im tego (poza takimi drobiazgami, które naruszają nasze europejskie normy prawne jak obrzezanie kobiet czy kamienowanie niewiernych) nie można. Ale niech to, co robią z tej motywacji – robią we własnych domach, nie zmuszają zaś mnie do uczestniczenia w tych obrządkach. Nawet jako widza.

Dotyczy to oczywiście wszelkich wyznań i wszelkich ugrupowań. Także tych, które w danym miejscu mają większość i dominują.

Ulica, miejsca publiczne, instytucje państwowe, edukacja – mają być po prostu światopoglądowo neutralne. Nic do rzeczy tu nie ma, że np. (to często podnoszony argument) “większość Narodu Polskiego jest katolicka”. Ale mniejszość – nie jest; ja na przykład. A demokracja, wbrew temu co dość obłudnie głosili bolszewicy, to nie jest wcale pełna dominacja większości nad mniejszością, ale trudne realizowanie woli większości z zachowaniem wszelkich praw mniejszości, nawet najmniejszej, nawet tej jednoosobowej.

Rzecz jasna, sprawa dotyczy nie tylko religii; ogólniej biorąc, obyczaju – także.

Mam na przykład całkiem sporo przyjaciół – gejów; nic mi ich preferencje seksualne nie przeszkadzają. Są mi doskonale obojętne; tak samo obojętne, jak czyjeś zamiłowanie do pań (czy panów) młodszych o lat trzydzieści powiedzmy. Ktoś ma takie czy inne upodobania – jego sprawa, żaden grzech. Dopóki nie dotyczy to mnie. I dopóki nikt mi takiego czy innego punktu widzenia nie usiłuje narzucić jako normę. Bo normy – po prostu – w moim głębokim przekonaniu nie ma żadnej. Dokładnie tak samo, jak żadna religia nie jest “bardziej prawdziwa” od żadnej innej. I dlatego ani żadnej normy obyczajowej, ani żadnej religii nie wolno nikomu narzucać. Ani nawet zbyt usilnie propagować.

Tylko tyle – i aż tyle. Wiem, że są to sądy dla większości nie do przyjęcia. Trudno.

43 myśli w temacie “Matematyka, Bóg i moja prywatność

  1. (…)gdy wierzymy a Boga nie ma… nic nie zyskujemy i nic nie tracimy(…)

    Oj, tracimy wiele. Tracimy trzeźwość oglądu świata, tracimy zdolność racjonalnego myślenia, pogrążamy się w zabobonie i ciemnocie umysłowej. Są to wszystko straty na tyle poważne, że nie tylko czynią Twój argument całkowicie hybionym, lecz jeszcze pogrążają naszą ojczyznę w odmętach szaleństwa. Tu i teraz.

    Polubienie

Możliwość komentowania jest wyłączona.